Kiedy miałam dość swojego życia, przyszedł rak i odmienił je… na lepsze

Z życia wzięte

Kwiecień 3, 2022
Kiedy miałam dość swojego życia, przyszedł rak i odmienił je… na lepsze

W cyku „Kobiece historia mają moc” prezentujemy historię pani Wioletty, która niezwykle porusza. Jej zmagania z codziennymi problemami przerwała druzgocąca wiadomość o chorobie, ale mimo wszystko udało jej się pokonać przeciwności. Okazuje się, że taka lekcja pokory dopiero nauczyła ją cieszyć się życiem.

Mąż odszedł z dnia na dzień do kochanki. Na początku nawet odczułam ulgę, bo od dawna nam się nie układało. Czas jednak pokazał, że całkowicie mnie od siebie uzależnił – psychicznie, fizycznie, materialnie… Już po miesiącu byłam wrakiem człowieka, który stracił sens życia. Wszystko, co dotąd robiłam, kręciło się wokół osi naszego małżeństwa. Teraz tej osi zabrakło i jakiekolwiek działanie nie miało sensu.

Postanowiłam zatem skupić się na sobie. Niestety, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Mając sześćdziesiątkę „na karku”, sięgnęłam po alkohol, a przecież nigdy nawet nie lubiłam pić wina do obiadu! Dorosłe córki mieszkały daleko, nikt mnie nie kontrolował. Będąc stale na rauszu, udawałam sama przed sobą, że wszystko jest ok. „Wreszcie żyję pełnią życia” – wykrzyczałam kiedyś po pijaku na balkonie i niespodziewanie wypadłam – do dziś sama nie wiem jak…

Doskonale pamiętam jednak jak obudziłam się w szpitalu z pretensjami do samej siebie, że przeżyłam. Pomimo licznych potłuczeń i poważnego urazu głowy planowałam jak najszybciej wypisać się na żądanie, po prostu uciec. W domu przecież miałam najlepsze lekarstwo na swoje wewnętrzne bolączki, które bardziej mi doskwierały.

Wódka jednak musiała poczekać. Czekało mnie spotkanie z lekarzem, na którym chciałam wymusić szybki wypis. Nasza rozmowa ułożyła się zupełnie nie po mojej myśli. Lekarz wprawdzie pocieszył mnie, że rana głowy nie jest tak poważna, jak na początku uważano. Miał dla mnie coś jeszcze – wyniki krwi, które wskazywały jednoznacznie – rak.

Jaki rak? Rzadko nawet chorowałam na grypę, ale taka choroba? To jakaś pomyłka! Pakuję się i zaraz stąd uciekam – taka była moja pierwsza myśl. Postanowiłam, że po prostu znikam na zawsze, choć sama nie wiedziałam, co mam na myśli.

Szybko zjawiły się w szpitalu moje córki. Już wiedziały o wszystkim. O raku – pół biedy, ale o alkoholu – co za wstyd! Czułam, że sama w sobie się zapadam. Nie wiedziałam co gorsze: być matką z rakiem czy matką-pijaczką? Pomyślałam, że najlepiej umrę i będzie po kłopocie.

Okazało się jednak, że nie tak szybko mi na cmentarz. Zaproponowano mi leczenie, rokowania nie były złe. Tylko ja byłam zła – gdzieś jeszcze męczył mnie ciąg do wódki.

Przyszedł czas, kiedy mogłam wyjść ze szpitala i wrócić do domu. Ta nora jednak już dawno przestała być moim azylem. Wszędzie w nim były albo wspomnienia męża, albo pozostałości moich samotnych libacji. Marysia, moja starsza córka postanowiła zabrać mnie do Warszawy tłumacząc, że tam będę miała lepszy dostęp do leczenia. Z duszą na ramieniu zgodziłam się – już nie miałam nic do stracenia. Zażenowana przed nią swoim nałogiem, postanowiłam go rzucić i jeszcze tego samego dnia kiedy przyjechałyśmy do Warszawy, zapisałam się na odwyk. Sama! Chciałam oszczędzić córce tego przykrego doświadczenia.

Dziś wiem, że wyjazd to była moja najlepsza decyzja w życiu. Nowe otoczenie dobrze mi zrobiło. Spotkania z psychologiem i rozmowy w grupie wsparcia szybko postawiły mnie na nogi.

Każdego dnia walczyłam o siebie – dla siebie. Wreszcie zrozumiałam, że nikt tego nie zrobi za mnie lepiej. Małymi krokami przemierzałam drogę do nowej siebie i wygrałam! Z rakiem, z alkoholem, z uzależnieniem od męża, z użalaniem się nad sobą. Trwało to jednak cholernie długo – za długo. Dziś już nie wahałabym się prosić o pomoc w problemie. Musiałam jednak ten problem nazwać po imieniu, aby stawić mu czoła […].

Długo zastanawiałam się, czy opisać Wam swoją historię. Niewiele mam powodów do dumy, jestem rozwódką należącą do AA sponiewieraną chorobą. Ale wygrałam walkę o swoje życie i codziennie toczę walkę o siebie. […] Mając świadomość, że nie jestem sama z tymi wszystkim problemami, stawiam sobie poprzeczkę coraz wyżej. Niestety, takich kobiet jak ja jest więcej.

Dlaczego z bolącą nogą pędzimy do lekarza, a z chorą duszą próbujemy sobie radzić po swojemu? Nie ma nic strasznego w wizycie u psychologa czy psychiatry – przekonałam się o tym na własnej skórze. Więc jeśli życie daje Ci w kość – nie zamykaj się, ale otwórz. Co masz do stracenia? Pomoc jest w zasięgu ręki, wystarczy tylko o nią poprosić…

 

Fot. freepik

 

dr Barbara Górnicka-Naszkiewicz

Kwiecień 3, 2022

Komentarze

Dodaj komentarz
Komentarz
Podpis
Adres e-mail
Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany
Zatwierdź

Powiązane artykuły